opis
Bryza H 2008
żeglarstwem
rejsy morskie


Bryzą H. ze Sztokholmu do Gdańska.

Fajne rejsy mają to do siebie, że przygotowuje się je już kilka miesięcy naprzód. Tak też w długie lutowe wieczory zajrzałem (podobnie, jak i reszta przyszłej załogi) na przyjemną stronę Adama www.rejsymorskie.net nabierając ochoty do udziału NOWYM REJSIE. Trasa ciekawa, trójetapowa: Gdańsk - Sztokholm, Sztokholm - Talinn - Helsinki - Sztokholm oraz "nasz" odcinek: ze Sztokholmu, przez Gotlandię, do Gdańska.
Łódka jeszcze ciekawsza: dwudziestometrowy oldtimer "Bryza H.", kecz gaflowy przerobiony z dawnego holownika ratowniczego, który - jako ostatnia tak duża jednostka - został zbudowany w 1952 roku w stoczni w Pucku! Zaglądam na stronę jachtu i mina mi trochę rzednie, bo zamieszczony tam przez właściciela regulamin zapowiada niemal wojskowy dryl na pokładzie. Nic jednak bardziej mylnego.

Nasz rejs rozpoczyna się w piątek 23 maja, umawiamy się mailami na zbiórkę w sercu Sztokholmu, na nabrzeżu ulokowanym vis a vis słynnego Vasy. Prosto zatem z samolotu tanich linii śmigam do miasta i z wypchanym workiem na plecach rozpoczynam szukanie "Bryzy", by jak najszybciej pozbyć się bagażu i wyruszyć na zwiedzanie miasta. Niestety, na keji zamiast jachtu zastaję tylko Kazika (właśnie się poznajemy), który na rejs przyleciał z Frankfurtu i szczęśliwie otrzymał sms-a, że załoga kończąca drugi etap rejsu dotrze do nas dopiero wieczorem. Nie pozostaje nam nic innego, jak bliższe zapoznanie się z otoczeniem. Wyspa Skeppsholmen jest miejscem atrakcyjnym, z nabrzeża obserwujemy promy-giganty wchodzące do portu i dziesiątki starych, nierzadko stuletnich stateczków, które właśnie tu znalazły schronienie. Wśród nich są i statek-latarniowiec i holenderska stalowa barka, z charakterystycznymi bocznymi płetwami umożliwiającymi pełnomorską żeglugę.

"Bryza H." przypływa ok. 18.00, gdy na nabrzeżu jest już prawie cała załoga, oprócz tych, którzy przypływają na pokładzie by wziąć udział w kolejnym etapie. Ształujemy się z pewnym opóźnieniem, które będzie towarzyszyło niemal wszystkim naszym następnym odejściom. Nie czekając zmroku wyruszamy w drogę prowadzącą ze stolicy Szwecji na pełne morze. Widok jest miły dla żeglarskiego oka - sporo w okolicy marin i jeszcze więcej letnich domków, przy których pomosty zachęcają do cumowania. Widać, że jesteśmy w kraju prawdziwie morskim. Żegluga po wąskim i ruchliwym torze wymaga koncentracji, zatem po północy stajemy na postój w miejscowości Voxholm, w porciku, w którym spotykamy polskich żeglarzy. Pierwsza wspólna nocna biesiada niesie pieśń za pieśnią. Gospodarz naszego jachtu - bosman Marek - wozi ze sobą bardzo przyzwoitą gitarę, po którą będziemy sięgać nie raz, a i wokalne umiejętności bosmana zostaną wykorzystane.

Jacht, choć nie nowy, okazuje się dość wygodny. Kubryk na dziobie, dwie kajuty załogowe, obszerny salon i kabina kapitańska dają miejsce dla 14 osobowej załogi. Funkcjonalny kambuz umożliwia nam wygodne gotowanie, brak natomiast prysznica, który choć jest, to jednak tylko w formie atrapy. Całe szczęście, w każdym odwiedzanym porcie będzie można skorzystać z natrysków za jedyne 5 koronek. Właściciel "Bryzy" - gdański adwokat od spraw morskich Waldemar Heisler - dba o łódkę, którą eksploatuje już od 2000 roku. Jak się później dowiemy, rozpadający się w twierdzy Wisłoujście wrak jednostki PRO kupił przez sentyment: na "Bryzie" pływał przed laty jego ojczym. Dziś o armatorze świadczy literka "H" dodana w nazwie.

Nad nami 180 metrów żagli: latacz, kliwer, dalej normalnie: fok, grot i bezan, my - jako pierwsi - będziemy stawiali jeszcze fabrycznie nowego topsla. Tymczasem wczesnym rankiem porzucamy Vaxholm i udajemy się w kierunku szkierów, z zamiarem krótkiego przystanku na zakup pieczywa. Po krętej drodze wśród licznych wysepek od czasu do czasu mijamy przepływające statki. Ster naszej "Bryzy" bardzo dobrze reaguje na komendy.

Pomału przyglądamy się sobie nawzajem. Wśród załogi jest grupa z Poznania, grupa z Warszawy i Bogna - nasz rodzynek, studentka z Krakowa, jedyna dziewczyna w twardym, męskim gronie. Przedział wiekowy - rozległy. Najmłodsi koledzy mają około dwudziestki, najstarszy - Krzysztof - to już weteran, żegluje od 30 lat. Nasz kapitan, niby młody, świeżo upieczony lekarz ortopeda, mimo swoich dwudziestusześciu lat jest już doświadczonym dowódcą. Ma spory dorobek morski i - jak się przekonamy - potrafi z dystansem patrzeć na ewentualne rozluźnienie dyscypliny w czasie rejsu, oczywiście w tych sprawach mniej istotnych. Faktem jest, że cały rejs upłynie nam w dobrej atmosferze.

Przed nami kilka dni spokojnej żeglugi. Dystans, jaki mamy do pokonania, nie jest zbyt wielki, wiać - wieje, a synoptycy nie zapowiadają sztormów. To dobrze, bo poprzednia załoga nie miała tyle szczęścia, całą drogę przejechali podobno na silniku. My maszynę będziemy oszczędzać, ćwicząc mięśnie w ustawicznym stawianiu żagli (ach, ten pikfał!) i wciąganiu topsla, przy którym na początku trzeba się nauczyć, który róg żagla postawić w którą stronę...

Żegluga nasza jest nowoczesna tj. skomputeryzowana. Co prawda nanosimy pozycję na mapę (chyba, że mapy zabraknie), ale jedziemy głównie wg wskazań GPS na ekranie laptopa. Nawigacja satelitarna z przenośnym komputerem to, zdaje się, sprawdzona przez kapitana metoda. Wypływamy więc poprzez Szkiery na morze, na krótko dobijając do portu Sandhavn, gdzie uczynni Szwedzi najpierw pomagają nam zacumować, a potem na naszą cześć wciągają polską flagę na portowy maszt. Dziwimy się trochę, z czego żyje ten mały porcik; sporo tu dystrybutorów paliwa dla sportowych łódek, ale ani śladu kutrów rybackich.

Nasza droga prowadzi na Gotlandię, a konkretnie do Visby. Doba rejsu upływa na śpiewaniu (nie tylko szant), dyskusjach, lekturze czy, po prostu, wylegiwaniu się na pokładzie. Przebój muzyczny rejsu wyznaczają koledzy, którzy płynęli już w kolejnym etapie: Łukasz i Ziemniak. "Goni bezan za grotem" to nic, w porównaniu z podśpiewywaną ciągle przez Ziemniaka zwrotką: Już nie wrócę na morze,
nigdy więcej, o nie.
Nie na kuter rybacki,
na pewno, to wiem.

Wesoło płyniemy do Visby, wyłączając silnik, kiedy tylko się da. Żagle dobrze pracują na wietrze, gdy nagle, tuż przy wejściu do portu, PĘKA NAM GARDA! Pada komenda: żagle w dół!, a my sprawdzamy, czy nikomu nic się nie stało! Na szczęście nie, grot zostaje opuszczony, ale strach pomyśleć, co by było, gdyby fragment gafla spadł komuś z załogi na głowę. Trudno się było doszukać przyczyny, być może czas i naprężenia zrobiły swoje: solidny kawał drewna, zaprawiony w morskich zmaganiach, pękł jak zapałka. Mimo tego niefartu, popisowo wręcz wchodzimy do ciasno upstrzonego zakotwiczonymi bojami portu, pod sprawną komendą Adama i opanowaną ręką stojącego właśnie za sterem Marcina. Kilkugodzinny postój w stolicy Gotlandii znakomita większość załogi przeznaczy na prace bosmańskie...

Tymczasem, ci którzy nie pracują przy naprawie i budowie prowizorycznej gardy, wybierają się na przechadzkę po Visby, którego charakterystyczny wizerunek tworzą stojące w porcie szybkie promy z wymalowanym na burtach napisem Destonation - Gotland. 20 tysięcy mieszkańców musi czymś udawać się w sprawach urzędowych do Sztokholmu... Jest niedziela, i miasteczko dziś żyje sennym rytmem. Malownicze uliczki starówki świecą pustkami, tylko gdzieniegdzie przemyka grupka turystów. Widać, że sezon jeszcze na dobre się nie rozpoczął. Uwagę zwracają protestancka katedra (z czterema organowymi instrumentami w środku) oraz pozbawiony dachu, zrujnowany i zarośnięty w środku zielenią - i w tej formie zachowany jako zabytek - średniowieczny kościół św. Katarzyny. Wokół cisza, z domów nie słychać muzyki, mimo pięknej pogody w ogródkach nikt nie grilluje, atmosfera jest zupełnie inna niż w Polsce. Co ciekawe, w kawiarnianych ogródkach również pusto. Nawet zapyziałe kino oferujące premierowo najnowszego Indianę Jonesa, popołudniową porą zamknięte jest jeszcze na głucho. Wszędzie ład i porządek ale - zero życia. Tylko w pamiątkowym sklepiku możemy zorientować się, że regionalnym produktem Gotlandczyków są wyprawiane na różne sposoby długie, owcze futra. Jako ciekawostkę odnotowujemy fakt, że w szwedzkich marketach nie sprzedaje się alkoholu, a konkretnie wina. Dostępne jest jedynie niskoalkoholowe piwo. Jak się okazuje, w ramach walki z nałogowym pijaństwem, rząd szwedzki pozwala na sprzedaż wysokoprocentowych trunków jedynie w wybranej sieci sklepów, w weekendy zamkniętej! Metoda skuteczna i kto wie, może warta zastosowania nad Wisłą?

Marek, bosman, ma jacht zaopatrzony jak należy. Za pomocą grubych drewnianych listew znalezionych na plaży i długich metalowych śrubunków tworzymy zastępczą garde grota, która bez zarzutu będzie działała, aż do Gdańska. Opuszczamy sympatyczne Visby i kierujemy się wzdłuż północnego wybrzeża wyspy, z zamiarem odwiedzenia jeszcze jakiegoś portu. Portem tym jest Klintehamn - przystań w sennym miasteczku, z której raz dziennie odpływa lokalny prom, a okazjonalnie zawijają małe frachtowce odbierające towar z działających tu dużych zakładów drzewnych. Niestety, nasza "Bryza" ma zbyt duże zanurzenie. Trzy metry pod wodą to zbyt wiele, jak na tutejsze możliwości. Solidnie więc musimy manewrować silnikiem, a nawet całą prawie załogą stawać na mającym mniejsze zanurzenie dziobie, zanim w końcu udaje nam się dobić do kei. Zwiedzamy osadę, robiąc sobie pamiątkowe, grupowe zdjęcie przy stalowym, obskurnym pomniku okazu tutejszej fauny - ptaka z wyglądu przypominającego pingwina.

Mijają niespełna dwie godziny i już nas nie ma. Tym razem płyniemy do miejsca niezwykłego - na bezludną wyspę. Położona u północno-zachodnich wybrzeży Gotlandii Lilla Karlsö to jedna z bliźniaczych skalistych wysepek, zamieniona na rezerwat przyrody - ostoję ptaków, które tu mają swoje tereny lęgowe. Z wody wyspa wygląda fantastycznie! Wypiętrzona kilkanaście metrów ponad morze, straszy kamienistą plażą przy której przycupnęły cztery malutkie drewniane domy - jak się dowiemy, baza dyżurujących tu ornitologów. Podejście do wyspy nie jest proste, dwudziestometrowy pirs wychodzący w morze jest zbyt krótki dla naszego "giganta", w związku z czym podchodzimy jedynie dziobem, i na ląd będziemy się przedostawać, lawirując po dwumetrowym odcinku cumy. Połowa załogi wybiera się na odkrywcze zwiedzanie. Wita nas młody, sympatyczny gospodarz, który będzie pełnił rolę przewodnika. To ornitolog, który mieszka tu jedynie w towarzystwie współpracownika bawiącego - jak widzimy - małe, może roczne dziecko. Niestety, tajemniczy opiekun nie ma ochoty nawiązać z nami rozmowy i trzyma się z dala. My tymczasem, pod opieką gospodarza wyruszamy na zwiedzanie.

Wysepka w części jest dla nas niedostępna - nie możemy wchodzić na ptasie tereny, zdaje się, że jest właśnie pora godowa. Tymczasem w drugiej części Lilla Karlsö natrafiamy na stado ok. 350 owiec, które pasą się tu w samopas, wyjaśniając, dlaczego owczopochodne produkty są wizytówką Gotlandczyków. Pod naszymi nogami szeleszczą zioła: oregano, absynt, i inne, których nazw nie sposób rozpoznać. Przewodnik opowiada o mającym tysiącletnią historię cmentarzysku zlokalizowanym u szczytu wyspy. My z rozległego płaskowyżu spoglądamy w dół, na "Bryzę H.". Z tej perspektywy wygląda szczególnie malowniczo. Jeszcze tylko krótka wizyta w zajmującym jeden z domków małym muzeum, i już zapraszamy naszego gospodarza z krótką rewizytą na pokład. Po obdarowaniu go tym, co mamy najlepszego, czyli puszką Żywca, rzucamy cumy i serdecznie żegnani ruszamy dalej.

Nie odpływamy daleko, gdy dopada nas totalna flauta. Żagle stoją w bezruchu, silnik wyłączony a my smakujemy atmosferę prawdziwego żeglarstwa. Przed ponad stu laty nasi poprzednicy potrafili stać tak na morzu całymi tygodniami. Więc stoimy i my, a raczej oblegamy na leżąco pokład, śpiewamy szanty, a niektórzy wspinają się po wantach fotografując statek z tzw. lotu ptaka. Przed nami dwa dni przelotu przez Bałtyk - tym razem popłyniemy do Władysławowa.

Życie na pokładzie odmierzone jest rytmem wacht. Mamy je tylko trzy, zatem pod wieczór dyżury są tylko dwugodzinne, by w ciągu doby nie powielać tych samych pór dnia i nocy. Przy leniwej żegludze sporą uwagę poświęcamy wachcie, która w danym dniu ma kambuz. Jadamy, niestety, niewiele: śniadanie i późny obiad. Co znajdzie się w posiłkach, zależy od inwencji nas samych. Mamy zatem i spaghetti, i smażoną rybę kupioną w Visby i risotto. Do picia piwo i soki. Aprowizacja jachtu nie jest może doskonała, ale też nikt nie przyjechał tu na wywczasy.

Tymczasem, rozpoznając na horyzoncie Rozewie, powoli dopływamy do Władysławowa. Po dwudniowym wyposzczeniu, miasteczko stanie się dla nas miejscem upojnej biesiady. W Starej Karczmie delektujemy się śledziem i dorszem (póki całkiem nie został wytrzebiony) i, w imieniu całej załogi, wpisujemy się do księgi pamiątkowej. Rano szybkie zakupy wędzonej makreli w portowym sklepiku i - żagle w górę! Tym razem szybko, bo ze wsparciem silnika, płyniemy na Hel, lawirując po drodze pomiędzy gęsto rozstawionymi rybackimi sieciami.

Mimo, iż prawie każdy z nas bywa w Helu dość często, wrażenie robi rozmach, z jakim miasto ciągle się rozwija. Po likwidacji bazy Marynarki Wojennej, Hel stoi otworem dla turystów. Nawet poza sezonem widać tu tłumy wczasowiczów i kolonistów. Wszystkie domy w miasteczku są pięknie wymalowane i odnowione. W środku lata muszą być tu nieprzebrane tłumy, także żeglarzy, których kilka jachtów spotykamy u kei.

Jest czwartkowe południe, a przed nami droga do Gdyni. Płyniemy odwiedzić tamtejszą marinę. Na torze podejściowym do portu gęsto od statków a wiatr się wzmaga. Wieje nam od rufy, w porywach nawet 5°B, więc "Bryzą" huśta fantastycznie. Wszyscy mamy radość w oczach, taką jazdę lubimy najbardziej! Kilku z nas zadekowało się na bukszprycie i z miłego unoszenia się na fali nie mogą wyrwać nawet komendy kapitana. Efektownie, na żaglach, podchodzimy prawie pod same główki portu.

W Gdyni gratka - tuż za Zawiszą stoi rzadko oglądany Fryderyk Chopin. Reje dumnie wzbijają się w niebo, tęsknie widzimy siebie w wyobraźni na rejsie tym pięknym żaglowcem. Tymczasem, zamiast po rejach, Łukasz wspina się na ławeczce bosmańskiej na top masztu: przez nieuwagę wypadł przy zrzucaniu żagli fał kliwra(jakaś pała puściła fała!) i musimy go ponownie przeciągnąć przez bloczek. Już za chwilę odpływamy w ostatni etap rejsu, ale jeszcze pożegnanie: opuszcza nas Marek, dzielny bosman, którego wszyscy pakujemy w objęcia ukochanej i do taksówki, którą pojedzie do domu. Musi odpocząć, bo już w sobotę na "Bryzie" odbędzie się morskie wesele! Taka teraz moda.

Szybki przelot do Gdańska na silniku to już końcówka rejsu, który zamyka się liczbą 373 Mm. Klarujemy pokład i kajuty, które przez tydzień użyczały nam gościny. Trzeba po sobie posprzątać, by oddać jacht w porządnym stanie. Nocna jazda o północy przez port gdański to atrakcja sama w sobie. Rozświetlone nabrzeża, przy których przeładowywane są statki i oświetlone kadłuby wynurzające się z suchych doków, to wdzięczny obiekt do zdjęć. Szkoda, że pokładem trochę kiwa. Nabrzeże na Motławie, ku naszemu zaskoczeniu, jest wymarłe. W marinie cicho, więc witani jedynie przez dyżurnego bosmana stajemy w wyznaczonym miejscu. Adam kończy wpisy do naszych książeczek żeglarskich, i już za chwilę otrzymujemy opinię z rejsu wraz z uściskiem dłoni kapitana. Nie mamy wątpliwości: rejs był bardzo udany i życzymy sobie kolejnego spotkania na pokładzie. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i pożegnalne śpiewy w mesie. Nad ranem większość z nas wsiądzie już do pociągu. Na pokładzie najdłużej zostaniemy ja z Kazikiem, by delektować się Gdańskiem, mariną i przy słonecznej pogodzie przedłużyć o chwilę smak morskiej podróży. Jak się okazuje, w ciągu dnia dołącza do nas armator, przemiły gawędziarz Waldek Haisler, z którym omawiamy żeglarskie przygody i projektujemy przyszłe rejsy. Bo przecież wkrótce wypłyniemy znowu!

Marek Kosma Cieśliński


Wszystkie zdjęcia:





rejs nic
powrót na stronę główną